Może bardziej za tytuł by pasowało wzorem amerykańskich sitcomów „S03E01” (sezon 3, odcinek/epizod 1)…
Styczeń-Luty 2012 r.
Pora rozpocząć nowy sezon. Tymczasem ostra zima (temperatury oscylują w granicach -10…-20C) i nie ma kiedy latać. Obecnie nie latam również z braku czasu. Lecz zima jest porą roku, gdzie modelarze „zbroją się” przed lotami w cieplejszej porze, tak więc i ja postanowiłem przemyśleć pewne sprawy i podjąć pewne decyzje.
Pierwszą był (turlający się po mojej głowie od zeszłego roku) pomysł na zmianę platformy. Jak wiadomo CyberDrone nie posiada systemu stabilizacji opartego o czujniki (jest niby pokładowy barometr, ale z różnych powodów nie jest oprogramowany w firmware, a jak już jest to jakby nie działał) i po setkach godzin związanych z ustawianiem tej platformy lata się tym przewidywalnie. Lecz do fotografii lotniczej czy statycznego filmowania z powietrza raczej się nie nadaje. Z tych powodów nie ma u mnie narazie wysypu filmów lotniczych.
Przy okazji laikom tematu chciałbym obalić jeszcze jeden mit – wielowirnikowce, podobnie jak modele helikopterów nie potrafią samodzielnie „wisieć” przez dłuższą chwilę w powietrzu. W warunkach idealnych tak być powinno, ale ze względu na mnogość czynników jakie wpływają na lot (podmuchy wiatru, wyważenie modelu, drobne różnice parametrów takich samych silników, itp.) tak się nie dzieje. Ustawianie modelu polega m.in. na tym, aby do tego ideału dążyć, czyli aby model jak najmniej chaotycznie i przewidywalnie się poruszał. Natomiast nie spodziewajcie się, że gdy zaczniecie latać, dacie gaz w górę aby model wzleciał na kilka metrów i bez dotykania drążków sam sobie powisi. Obecnie nie ma platformy (dostępnej na przeciętną kieszeń), która w standardzie robi orientację w przestrzeni i samoczynnie koryguje zawis. Jak się domyślacie, są rozwiązania elektroniczne, które w tym pomagają (słowo to jest jak najbardziej na miejscu, bo totalnego „wmurowania” modelu żaden system nie potrafi), które są płatne ekstra, nierzadko przewyższając koszty samego „latającego żyrandola”.
Z kilku względów od dłuższego czasu przymierzałem się do platformy MikroCopter (w skrócie: MK) – znanej i oblatanej przez sporą rzeszę modelarzy na świecie. Wady są trzy – cena, cena, cena. Zestaw „full wypas” obejmujący kontroler lotu, płytki z nawigacją, czujnikami i innymi dodatkami to obecnie wydatek rzędu 3,5k PLN. Co do samej platformy nie ma większych zastrzeżeń – jest uważana za markę jeśli chodzi o wielowirnikowce. Pojawiają się jakieś pojedyncze zarzuty wysuwane najczęściej przez autorów konkurencyjnych rozwiązań, co jak wiadomo trzeba traktować z dystansem. Do drugiej połowy zeszłego roku była to chyba jedyna opcja w tym przedziale cenowym gwarantująca w miarę sensowne parametry, choć jak oglądałem filmy zamieszczane w internecie to ze stabilizacją położenia w przestrzeni bywało różnie i dużo zależało od zestrojenia takiej maszyny.
Sytuacja zmnieniła się gdy firma DJI wprowadziła do sprzedaży własne rozwiązanie pod nieco egzotyczną nazwą WooKong M. Jest to zestaw składajacy się z kontrolera lotu i różnych dodatkowych elementów (GPS, czujnik ciśnienia, itd.) umożliwiających w miarę imponującą stabilizację lotu oraz inne funkcje dodatkowe (np. powrót do miejsca startu w przypadku utraty sygnału z nadajnika). Wady? Oczywiście cena (1100$ bez dolara + VAT). Inne wyjdą w praniu, gdyż zamówiłem to cudo za pośrednictwem częstochowskiej firmy Clearshot. Zapowiada się ciekawie, tym bardziej że system ten można rozbudować o dodatkowe „klocki” pozawalające na programowanie lotu autonomicznego po waypointach gps (narazie jest to znacznie poza moim zasięgiem finansowym).
Drugim tematem jeśli chodzi o „dozbrojenie” platformy stał się gimbal, czyli podwozie do kamery/aparatu. Ten co mam jest niezły, ale jak przystało na „chałupniczo” robione rozwiązania posiada pewne wady związane z dokładnością wykonania ze względu na brak obróbki CNC. Profesjonalne rozwiązania typu PhotoShipOne są póki co poza moim zasięgiem finansowym. Zdecydowałem się nawiązać kontakt z jednym z modelarzy, który robi takie gimbale w kraju. Zamówienie tego gimbala było drogą przez mękę (ciężko było z początku się skomunikować), ostatecznie udało się. Gimbal miał być gotowy w połowie stycznia. Nadal na niego czekam…
Marzec 2012 r.
Luty to był ciężki miesiąc dla mojej kieszeni. Ostatecznie udało się jednak sfinalizować obie transakcje (pan od gimbala jak się okazało zapomniał o moim zamówieniu – wrrr).
Nauczony doświadczeniem podzielę się z Wami jedną pożyteczną radą – jak cokolwiek zamawiacie prywatnie od modelarzy pytajcie o wszystko. O to co konkretnie dostajecie, z jakich elementów się to składa, ile ostatecznie zapłacicie (trzeba precyzować czy chodzi o cenę netto /bez VAT/ czy też brutto), ile kosztuje wysyłka, jaki będzie sposób i standard wysyłki i czy będzie dobrze zabezpieczona i kiedy dokładnie wysłana (odpowiedź w stylu „we wtorek” powinna zostać nagrodzona pytaniem „w który wtorek?”). Bądźcie upierdliwi, jesteście klientami i macie do tego prawo. Przede wszystkim prawo do uniknięcia rozczarowań.
Spotkacie w tym hobby ludzi, z którymi transakcja będzie miła, przyjemna i pozbawiona wad. Będą też tacy, którzy niewątpliwie uczynili sobie z tego niezły interes i obok doliczania marż policzą Wam za przesyłkę kilkanaście złotych, przy koszcie kilku. Tak, uwzględniłem nie tylko koszty wysłania, ale również pudełka, taśmy, pakowania i koszt dojścia do urzędu pocztowego. Koszt pierdnięcia aby ruszyć na tę pocztę też policzyłem. Nie wiem skąd się tacy biorą. Oczywiście ktoś powie, że można nie kupować u jednego jak ma takie zagrania i pójść gdzie indziej. Czasem nie można, bo ktoś ma monopol na dany towar i alternatywa jest na poziomie kupić czy nie kupić w ogóle. I jeśli chodzi o mentorstwo, to by było na tyle na dziś 🙂
Krótko opiszę pierwsze wrażenia z dwoma produktami, które nabyłem w lutym.
„Bramka numer jeden”: gimbal modelarza o nicku rodem z przetwórni mleka (kto zna środowisko będzie wiedział o kogo chodzi – szczegółów nie podaję, bo może sobie chłopak nie życzy). Pierwsze wrażenia – jak najbardziej pozytywne. Chodzi miękko, bardzo dobrze mechanicznie zgrane i wykonane z dbałością o detale urządzenie. Widać, że w budowę tego gimbala zostało włożone sporo pracy i doświadczenia. Reszta wyjdzie – jak to mówią – w praniu przy użytkowaniu.
„Bramka numer dwa”: WooKong-M. Pierwsze wrażenie – pudełko z zewnątrz wygląda niepozornie, jak na produkt za takie pieniądze to zwykły proszek do prania jest lepiej opakowany. Może to taka gra pozorów, że najważniejsza jest zawartość, nieważne jak to wygląda z zewnątrz. W środku wszystko to co powinno być: główny kontroler (MC), moduł IMU, charakterystyczna antenka GPS, moduł LED, moduł PMU (UBEC – zasilacz), przewody połączeniowe, kabelek USB i elementy mocowania mechanicznego. Do tego karta gwarancyjna i komplet naklejek. Instrukcji nie ma, podobnie jak płyty z softem – te ściąga się ze strony DJI. Niby jest to dobra strategia, bo użytkownik pobiera zawsze najnowszą wersję, jednak nikt nie przewidział sytuacji, którą ja miałem – strona nie działała przez 24h gdy próbowałem uruchomić „na sucho” cały zestaw i trzeba było czekać (brak mirrorów).
20 marca 2012 r.
Po wielu dniach demontażu starej platformy, przeglądzie i montażu okablowania oraz dopasowywania wszystkiego nadszedł sądny dzień dla WooKonga. Najbardziej obawiałem się o moc silników, bo podczas gołych testów w domu (ze zdjętymi śmigłami) wydawało się, że model zacznie się wznosić na końcu zakresu drążka gazu. Podczas startu przekonałem się, że obawy były nieuzasadnione. Zaczynał się on już w 1/3 zakresu. Oczywiście po dodaniu gimbala i osprzętu FPV całość będzie startować ciężej, tak więc – jak sądzę – wtedy będzie ok. Narazie wolałem tego nie instalować, gdyż chciałem przekonać się jak zachowywać się będzie „gołe”, dobrze wyważone okto. Będzie to dobry punkt odniesienia na przyszłość (po zmianie środka ciężkości i wejściu zakłóceń od instalacji FPV może się to różnie zacząć zachowywać).
Wracając do sedna, powiem tylko jedno: zdanie z instrukcji „Usually, the deafult parameters are ready to go” (zazwyczaj domyślne parametry w zupełności wystarczają) jest jak najbardziej zgodne z prawdą i tym co ludzie mówią. Nie widzę aktualnie żadnej potrzeby poprawienia jakiegokolwiek parametru (coś co mnie zawsze doprowadzało do szewskiej pasji przy zabawie z poprzednikiem). Lata się tym bardzo miło, czuć róznicę w porównaniu z Cyberdrones a już do rozwiązań jeszcze niższej półki (KK Multicopter, MultiWii, itp) się to nie umywa. Miałem też okazję przekonać się jak działa osławiona stabilizacja wysokości i położenia oparta o barometr, kompas i GPS. „Ludzie, to działa…” jest chyba najlepszym komentarzem. Pytanie jak to będzie się zachowywało przy podmuchach lub stale wiejącym wietrze.
Narazie tyle zachwytów, to był tylko lot próbny z paroma zawisami. Resztę sprawdzimy w praniu, a jest tego sporo: działanie funkcji Return To Home, Course/Home Lock, Voltage Monitor, czy stabilizacja gimbala.
Kwiecień 2012 r.
Kwiecień upływa pod znakiem walki z fochami regulatorów, silnikami i innymi małymi trybikami, których niezbyt prawidłowe działanie ma wpływ na pracę całości. Nie chcę przynudzać szczegółami sytuacji, która spędziła mi sen z powiek przez trzy tygodnie; w dużym skrócie można powiedzieć, że model jakiś czas nie chciał latać. Objawiało się to tym, że przy starcie nie leciał pionowo do góry tylko przewracał się na bok. Z początku wyglądało to na słabszy ciąg jednego z silników i nie były to prozaiczne przyczyny typu kierunek obrotów i pomylony rodzaj śmigła. Po jakimś czasie udało się znaleźć przyczynę, a w zasadzie ich zestaw. Uważni obserwatorzy z pewnością zauważą, że większość modeli z osprzętem DJI na pokładzie jest wyposażona w charakterystyczną białą antenkę GPS umieszczoną na słupku, gdzieś z boku obudowy. Od początku taki styl mocowania mi się nie podobał, i stwierdziłem, iż zrobię to po swojemu – zamontowałem tę antenę centralnie pod obudową, kilka cnetymetrów nad IMU. Z początku to nie przeszkadzało, po jakimś czasie obie te rzeczy zaczęły prawdopodbnie interferować miedzy sobą i układy inercyjne szalały. M.in. umieszczenie anteny tak jak producent przykazał spowodowało poprawę stabilizacji modelu.
W międzyczasie zająłem się tematem zakupu konwertera PWM->S.BUS, gdyż przy sterowaniu 8 silnikami z odbiornika PWM nie ma wolnych gniazd na sterowanie gimbala. Problem ten rozwiązuje ów konwerter, zbierając 8 kanałów „do kupy” w jeden. Jak się okazało, zakup modułu oznaczoneg logo firmy Futaba nie był łatwy. Pierwsze schody zaliczyłem przy próbie kupna. Jedyny oficjalny polski dystrybutor Futaby, ma to w swojej ofercie, lecz nie na stanie sklepu. Otrzymałem odpowiedź, że SBE-1 (bo tak się ów moduł nazywa) będzie dostępny na początku kwietnia (jakieś dwa tygodnie czekania). Ponieważ sklep z Lublina już nie raz coś obiecywał (i obetnic nie dotrzymywał, tylko przesuwał termin o kolejne dwa tygodnie) postanowiłem poczekać do owej daty, a potem ewentualnie dać szansę zarobić komu innemu. Na początku kwietnia widząc, że stan sklepu się nie zmienił (zgodnie z przewidywaniami niestety) rozpocząłem poszukiwania. Jak się okazało, moduł był dostępny w jednym ze sklepów dla modelarzy… w USA. Ktoś się pewnie zapyta czy to było warte zachodu. Owszem było. Koszt zakupu razem z przesyłką i ew. VATem na cle był niższy niż koszt modułu oferowanego wirtualnie w kraju. Przesyłka szła ok. 2,5 tygodnia, po jej otrzymaniu stwierdziłem, że wiele rodzimych sklepów modelarskich mogłoby się od nich uczyć.
Po pierwsze, faktura. Jest to dokument zawierający od razu formularz zwrotu z nalepką adresową na pudełko. W razie problemu się to wypełnia i odsyła na adres na nalepce. Zero jakichś RMA i innych pierdół, proces uproszczony do minimum. Wszystko w myśl zasady „nasz klient, nasz pan”, a nie prób traktowania zgłaszającego reklamację jako oszusta i natręta, co zdarza się nadal nawet największym w tym kraju.
Po drugie tzw. starter pack. Jako nowy klient otrzymałem list powitalny, katalog na rok 2012 (normalnie płatny ekstra) + skróconą wersję z aktualizacjami. Przyznam się, że u nas się coś takiego rzadko spotyka (i to głównie w elektronice, a nie modelarstwie – TME, Jabel, Nord Elektronik, itp.). Ktoś powie, że to typowy zabieg promocyjny, szkoda pieniędzy, itd. W USA jak widać się to opłaca i jest to moim zdaniem bardzo trafna metoda na przywiązanie klienta do siebie. Co prawda nie zamierzam tam robić dużych zakupów w przyszłości, ale jeśli będę znów potrzebował kupić coś nietypowego i będzie tam dostępne, to mając kilka sklepów do wyboru i podobne ceny nie będę się zastanawiał kogo wybrać.
Jest jeszcze jeden aspekt, tzw. socjalny. Katalog zawiera również prezentację firmy Tower Hobbies, która prowadzi ów sklep. Z tego co wyczytałem pracownicy są w 100% właścicielami firmy i pracują tam głównie pasjonaci tematu. I to również widać po tym jak ten katalog został przygotowany. Mało jest w nim sloganów reklamowych, za to dużo przydatnych i niezbędnych informacji. A jak to wygląda w kraju? Część sklepów rzeczywiście jest prowadzona przez pasjonatów, lecz dominuje narzekanie na nieopłacalność tego interesu (kwestię „przyjazności” państwa w zagadnieniach związanych z prowadzeniem działalności gospodarczej pomijam).
I na koniec ciekawostka. Uważna lektura pozycji na fakturze może poprawić humor:
1. SBE-1 .... Made In Taiwan 2. New customer welcome pack .... Made In USA
„Wow, dostaliśmy paczkę z Ameryki” – pomyślałem. Dla młodych Internautów nalezy się parę słów wyjaśnienia – w czasach komuny paczki od rodziny ze Stanów czy Kanady wysyłane np. na święta były synonimem dobrobytu. I jak starsi zapewne wiedzą, zawartość tych paczek była często przeglądana na poczcie i dużo z nich ubywało. Dociekliwych zapraszam do lektury wpisu „Poczta Polska, czyli zniszczymy Twoją paczkę„.
Po zachwytach nad paczką zacząłem montować moduł w modelu. Jak się szybko okazało jest on przystosowany do aparatury działającej w Mode 1 (drążek gazu po prawej stronie), a moja DX7 ma Mode 2. Pogmerałem przy kabelkach i zamieniłem kanały (oblot pokaże jak to wszystko działa). Pozostało podłączenie gimbala, i skalibrowanie go. Niestety w WooKongu nie jest to prosta operacja i wymaga sporo czasu i cierpliwości. Jak zwykle zobaczymy co z tego wyjdzie…
Maj 2012 r.
W maju podczas kilkudniowego pobytu na LHS miałem okazję przetestować w boju cały zestaw (model, gimbal, etc). Udało się wykonać kilka lotów. Były to głównie zawisy, ale na tym etapie na większe szaleństwo przyjdzie czas później. WooKong spisał się bardzo dobrze, choć pozostało jeszcze kilka rzeczy do poprawienia. Krótki film zawierający również ujęcia lotnicze można obejrzeć poniżej.
Uważni widzowie spostrzegą na końcowych ujęciach (tam gdzie jest kadr z podglądem z ziemi) jak modelem nieco buja od pędu powietrza wytwarzanego przez pociąg. Jest to jedna z rzeczy, które warto mieć na uwadze filmując z powietrza inny poruszający się obiekt.
Lipiec-Sierpień 2012 r.
Wakacje upłynęły na dwóch wyjazdach na LHS, podczas których udało się wykonać kilkanaście ujęć z powietrza. Co z tego wyszło, można zobaczyć na poniższym filmie:
Wykonałem też tego lata kilka lotów nie związanych z filmowaniem kolei, zdjęcia posłużą do innego filmu, który być może ukaże się jesienią.
Sierpniowy wyjazd okazał się pechowy pod kątem pogody jak również lotów filmowych, gdyż podczas wykonywania zdjęć nad Nidą model… spadł do rzeki. Jak łatwo się domyślić nie jest to typowa sytuacja awaryjna, bo przy zwykłej „kraksie” model leży gdzieś na ziemi i w zależności od uszkodzeń albo reperuje się go na miejscu i lata dalej, albo zbiera szczątki i naprawia całość w domu. Tutaj nie było łatwo, bo sprzęt elektroniczny ma to do siebie, że jak wpada do wody będąc pod napięciem, to można się z nim pożegnać nawet jeśli uda się go znaleźć i wyjąć (co udaje się w połowie przypadków). Na szybko więc licząc utopiłem około 10.000 zł.
Sprzęt udało się zlokalizować i wyłowić dopiero po 20h (było to możliwe tylko rano o czym za chwilę). Zdjęć Wam narazie oszczędzę. Model został od razu przepłukany czystą wodą (jak to stwierdził znajomy „woda mu już nie zaszkodzi”) i rozpoczęło się jego suszenie. Akumulator był lekko spuchnięty i nie dawał napięcia (co niespecjalnie mnie zdziwiło). Od razu postanowiłem, że nie będę tego odpalał na miejscu, tylko w domu po rozkręceniu, bo elektronika wymaga czyszczenia i specjalnego suszenia (o tym też za chwilę). Po prostu podanie napięcia nawet gdy wszystko wydaje się suche może zabić zdrowy układ.
Po przyjeździe do Łodzi całość rozkręciłem, włącznie z obudowami. W Wookongu woda dostała się jedynie do obudowy modułu inercyjnego (IMU) co dawało nadzieję, że rachunek strat zmniejszy się o koszt jego wymiany (dla dociekliwych – koszt nowego WooKonga to jakieś 4800zł, ile kosztuje samo IMU nie wiem, ale pewnie coś koło 1000zł). Odbiornik aparatury zdalnego sterowania, regle, OSD, nadajnik A/V, kamera GoPro – wszystko zalane. Przemyłem to izopropanolem i zostawiłem do suszenia, następnego dnia dosuszając to jeszcze hotairem. OSD, tor A/V, silniki, odbiornik RC udało się uruchomić i potwierdzić sprawne działanie. Z 8 regulatorów silników 2 nie dawały oznak życia, jeden skopcił się po podłączeniu. Przeszczepiłem mu tranzystory z pozostałych dwóch i ruszył. Pozostało najważniejsze pytanie co z WooKongiem, czyli „mózgiem” całego modelu. Po podłączeniu wszystkich „klocków” całość ożyła. Dawno się tak nie ucieszyłem. Jak udało się założyć nowe regulatory wykonałem lot kontrolny – okazało się że wszystko jest OK. Tym razem się udało. Lecz nie oznacza to, że elektronikę każdego modelu wpadającego do wody da się za każdym razem uratować.
Lista strat jest więc krótsza od przewidywanej (to jest ta chwila kiedy realiści mają przewagę nad optymistami), choć – tak czy inaczej – bolesna dla kieszeni. Stratą jest napewno kamera GoPro (choć stwierdziłem, że i tak na przyszły rok planuję ją wymienić na inną więc to pewnie złośliwość rzeczy martwych), akumulator, 2 regulatory, gimbal też trzeba było odbudować (przy okazji wymieniłem potencjometr na bardziej precyzyjny). Lekko licząc wodowanie kosztowało 2000zł i masę nowych doświadczeń. I niech ktoś powie, że hobby związane z modelarstwem czy LHS jest tanie.
Wnioski (może się komuś przydadzą):
- Tam gdzie się da unikaj latania nad wodą. Wbrew pozorom staw, sadzawka, rzeczka czy rów z wodą mogą być głębsze niż sie to wydaje. Powyżej 1.5m głębokości poszukiwania w wodzie stają się bardzo utrudnione, zwłaszcza gdy woda nie jest stojąca. Gdy dno nie jest piaszczyste, tylko muliste to jeszcze gorzej.
- Jeśli musisz wykonać lot nad wodą postaraj się obserwować model naocznie, nagranie naziemne FPV z OSD też nie zaszkodzi. Jeśli model wpadnie do wody, zanim ruszysz z miejsca zaznacz azymut, to bardzo przydaje się przy poszukiwaniach. Jeśli masz możliwość, odetnij gaz zanim model wpadnie do wody (ratuje to zazwyczaj silniki i regulatory). Zgodnie z maksymą „lepiej zapobiegać niż leczyć” dobrze jest pomyśleć o identyfikacji miejsca upadku modelu zanim wzbije się on w powietrze. Może być to nawet kawałek styropianu na sznurku, który wypłynie na wierzch po upadku (może się wydawać śmieszne, ale tego typu „patenty” skutecznie mogą uratować sytuację). Liczenie na fakt, że akumulator zanim padnie zacznie elektrolizować w wodzie i pojawią się bąbelki na powierzchni w miejscu upadku niestety jest złudne. Tak samo z róznymi odblaskowymi oznaczeniami – jak dno ma pół metra mułu to gdy coś tam wpadnie nic nie zobaczysz.
Jeśli nie widzisz modelu w wodzie, a jesteś pewny miejsca w którym upadł – sprawdź za jakiś czas. Woda ma to do siebie, że pewne rzeczy w niej są widoczne tylko o pewnych porach dnia (serio). W moim przypadku było to rano i dlatego model przeleżał prawie 20h zanim go znalazłem. Woda polaryzuje promienie słoneczne i dlatego tak się dzieje że coś co widać na dnie rano w południe jest już ciężko znaleźć. - Im szybciej model zostanie wyciągnięty z wody, tym lepiej. Korozja dotyczy nie tylko śrub mocujących, ale też niektórych części elektronicznych.
- Myśl o sobie. Nawet jeśli do wody poleciało dużo sentymentów i pieniędzy wchodząc do niej po model zadbaj aby Ciebie nikt nie musiał ratować. Przy głębszych akwenach zastanów się czy koszt akcji ratunkowej twojego modelu (zdarza się, że trzeba wynająć np. nurka) nie przekroczy jego wartości.
- Elektronika jeśli była zamoczona zawsze wymaga czyszczenia i suszenia. Oznacza to również że należy rozkręcić obudowy i zajrzeć do środka, zdjąć koszulki termokurczliwe, itd. Przemywać trzeba najlepiej IPA (izopropanol – spirytus techniczny), jakimkolwiek innym czystym spirytusem lub wodą destylowaną. Zwłaszcza jeśli sprzęt miał styk z wodą morską. Długotrwałe suszenie na niewiele się zda gdy obudowa będzie zamknięta bez dopływu ciepłego i suchego powietrza. O ile to możliwe wygrzej elektronikę bez plastikowych części i akumulatorów – można użyć do tego celu piekarnika ustawionego na temp. 50C, suszarki lub (jeśli ktoś posiada) stacji hot air. Pozostaw potem co najmniej na dobę do ostudzenia i całkowitego wyschnięcia. Dopiero wtedy możesz próbować podłączyć sprzęt. Akumulator jeśli „przeżył” należy z góry traktować jako niepewny. Jeżeli dostała się do niego woda to wymaga on długotrwałego suszenia na powietrzu – nigdy nie podgrzewaj go w celu przyspieszenia tego procesu (ryzyko wybuchu).
- Sprzęt podłączaj na raty. Łatwiej będzie diagnozować uszkodzenia i zapobiegnie to też dalszym uszkodzeniom. Najlepiej zacząć od silników i regulatorów oraz elektroniki nie związanej z kontrolą lotu. Całość oczywiście przy zdjętych śmigłach!
Wrzesień 2012 r.
Jak się łatwo domyślić, wypadek nad wodą uziemił mnie na długo, choć jest to jeden z kilku powodów. Obecnie trwa zbieranie funduszy na nową kamerę, która pozwoli na rejestrację obrazu z lepszą jakością, oraz nową aparaturę, dającą możliwość sterowania pochyleniem gimbala w czasie lotu (w tej chwili nie mam wolnego kanału na ten cel). Ideałem byłaby Futaba T8FG, ale to dość odległy cel głównie ze względu na koszty (ok. 2000zł). Pozatym jestem obecnie w trakcie przebudowy platformy na highliftera carbon, i nie wiadomo czy nie trzeba będzie wymienić silników na mocniejsze (ponad 1500zł komplet). To hobby stanowczo do tanich nie należy 🙂
W tzw. międzyczasie postanowiłem zrobić diversity do toru A/V (możliwość odbioru video z anteny dającej w danej chwili lepszy sygnał). Wymaga to wyprowadzenia sygnału RSSI z głowic do gotowej płytki jaką kupiłem za 10$ za granicą. Całość dopełni mikroprocesorowy miernik wartości sygnału własnego autorstwa. Mała rzecz, a jest przydatna i cieszy.
Listopad 2012 r.
W październiku praktycznie sobie nie polatałem – nie było czasu. Byłem na parę dni na LHS z całym sprzętem, ale generalnie podczas całego wyjazdu prześladował mnie pech. Zaczęło się od spalonej żarówki w samochodzie (problem niewielki bo miałem zapas pod reką), potem aparat odmówił mi posłuszeństwa po zrobieniu pierwszych dwóch klatek na torach i wyglądało że padł zupełnie (1.5 roku od zakupu) w tym samym miejscu, w którym utopiłem model. Jakieś fatum tam chyba panuje… Czarę goryczy przepełniła niemożność wykonania zdjęć lotniczych w Bukownie (model nie chciał się wznosić powyżej kilku m – najwidoczniej baterie padły po nocy spędzonej w samochodzie). Także wyjazd upłynął mi na błogim odpoczynku bez „zabawek” na łonie natury, co ma też swoje bardzo dobre strony. Po powrocie do Łodzi model został rozebrany i zaczęła się budowa nowego.
Przy okazji stwierdzam, że albo mam totalnego pecha w pewnym względzie, albo środowisko modelarskie jest pełne niepoważnych ludzi (z całym szacunkiem dla tych, którzy są poważni). Jedną z rzeczy, które mam na „krótkiej liście” do zakupienia na przyszły sezon jest nowa aparatura. Ponieważ WooKong-M jest przystosowany do sterowania przy pomocy magistrali S-BUS wybór padł na Futabę T8FG z softem na 14 kanałów. Jest to dobra aparatura pod kątem możliwości do ceny, przy tym o dość dobrym zasięgu. Jako, że jeden z modelarzy wystawił takową razem z odbiornikami na jednym z forów postanowiłem się zainteresować i poprosiłem go o kilka dodatkowych informacji – kiedy kupił, czy jest gwarancja, itd. Wiecie – takie typowe informacje żeby nie kupować przysłowiowego kota w worku. Odpowiedź otrzymałem, razem z zapewnieniem, że zdjęcia obudowy o które prosiłem nadejdą po weekendzie. Zdjęć do tej pory nie otrzymałem, a pan (sądząc po podejściu i korespondencji jest to osoba bardzo młoda) ciągle podbija ogłoszenie dziwiąc się, że nikt nie kupuje. Jak nie umie zadbać o potencjalnego klienta, to prosić się aby mi sprzedał przecież nie będę…
Jako ciekawostkę dodam fakt, że identyczną aparaturę wystawił inny forumowicz. Ten z kolei na maila ze „standardowym zestawem pytań kupującego” już nie odpisał. Oboje są więc spaleni – przy takim podejściu nie mam pewności czy jak wpłacę pieniądze coś dostanę, a jesli przyjdzie paczka to czy w środku cegieł nie będzie. Nie wiem skąd się biorą tacy ludzie – może czekają na jelenia, który powie „kupuję!” i nie będzie pytał co bierze. Kasa przeznaczona na aparaturę poszła więc na zakup silników, i trzeba będzie dozbierać chyba tę parę stówek i kupić apkę w sklepie z dwuletnią gwarancją. Co się będę szarpać… 🙂
Grudzień 2012 r.
Pod koniec listopada miałem okazję dokończyć budowę modelu opartą o rurki węglowe. Paradoksalnie, okazało się to źródłem problemów, ale nie uprzedzajmy faktów. Model zyskał – jak to mówi młodzież – „nowy look”, i nowe (mocniejsze) silniki. Przed założeniem toru video zdecydowałem się na lot testowy (aby potem było łatwiej diagnozować ew. przyczyny zakłóceń). Jak się okazało, model przy wznoszeniu się model lata bardzo niestabilnie i ma tendencję do samoczynnego obracania się w osi yaw (lewo-prawo). Nauczony doświadczeniem sprawdziłem czy nie pomyliłem przy podłączaniu kanałów silników (było ok), potem podejrzenie padło na regulatory, a następnie na silniki. Ostatecznie zdecydowałem się wrócić do starej ramy i dołożyć nowe silniki (wyeliminowałoby to elektronikę z listy podejrzeń). Na starej ramie wszystko pięknie latało.
Męczyłem się z tematem szukając przyczyn aż do stycznia, w końcu przypadkiem odkryłem – winne okazały się mocowania silników. Po prostu wystarczy odchylenie od pionu na milimetr czy dwa i model zachowuje się niestabilnie. W poprzedniej ramie problemu nie było, bo profile były kwadratowe i to idealnie trzymało geometrię. Tutaj są okrągłe. Co prawda przy montażu starałem się ustawić wszystko prostopadle, ale przez zastosowanie silikonowych przekładek wibroizolacyjnych pojedyncze silniki dostały odchyłek od normy i stąd taki efekt. Kiedyś czytałem, że idealnie ustawiać nie trzeba, bo elektronika powinna wprowadzić samoczynnie poprawki ciągu (w końcu nawet fabryczne silniki nigdy nie ciągną tak samo), ale jak widać nie ze wszystkim sobie potrafi poradzić, tym bardziej przy dużym i ciężkim modelu.